ALL IN THE FAMILY
by Monika

Pamiętam to wyczekiwanie na ten własnie odcinek. Tydzien wczesniej, 28 grudnia 2000 roku, wyswietlony został "Be still my heart" a ja tego dnia (a własciwie tej nocy) spedziłam na sieci ładnych pare godzin, puszczając sobie co jakiś czas ostatnią scenę i wertując w poszukiwaniu informacji o tym co będzie dalej. 4 stycznia nastąpił ten dzień. Obejrzałam ten odcinek tego dnia z chyba 5 razy (następnego dnia ledwo co się zwlekłam z łóżka o 6). I wrażenie było niesamowite. Mimo, że znałam treść odcinka i jego zakończenie, wiele rzeczy zaskakiwało. Poza tym nie wszystko da się wyobrazić czytając, w dodatku w obcym języku. A więc zaczynamy...

Przede wszystkim podobał mi się początek. Istna sielanka. Wszyscy świętują Walentynki, Kerry jak zwykle ich za to objechała, mała ilość pacjentów. Jednak ktoś kto oglądał poprzedni odcinek wie, że jest to tylko pozór. Wie, że zaraz ktoś znajdzie podziaganych John'a i Lucy. To wyczekiwanie jest najgorsze. Kto i kiedy ich znajdzie...
Była to oczywiście Kerry. Szkoda tylko, że nie pokazali tego momentu jak wszyscy się zbiegają, jak udzielają im pierwszej pomocy, jakie przerażenie mają na twarzach. Ale z drugiej strony podziałało to z pewnością na wyobraźnie widzów.
Następne sceny są dość trudne do opisania. Istny chaos. To pokazują Cartera to Lucy i nie można się na niczym skupić. Jednak na pewno podsyca to napięcie i ukazuje sytuacje od strony również zdezorientowanych lekarzy i pielęgniarek. Moja siostra odetchnęła z ulgą gdy przybiegł Benton. "On na pewno ich uratuje" powiedziała. Benton miotał się pomiędzy Lucy i Carter'em, chcąc pomóc im obu. Jednak widać, że bardziej koncentruje się na Carterze. Co jest zrozumiałe, gdyż był jego nauczycielem i "przyjacielem", jeśli Benton potrafi kogoś takiego w ogóle posiadać.
Wstrząsneła mną scena, gdy Kerry stosuje theracotomię na Lucy. Gdybym miała delikatniejszy żołądek i słabe nerwy... Wolę nie myśleć. Kerry też to mocno przeżyła, ukazując nam obrobinę uczuć (Ciekawe czy zareagowała by tak samo gdyby był to Dr Dave???).
Również zapadła mi w pamięci Jing-Mei i jej troska o John'a. Nawet nie miała mu za złe, że nazwał ją "Deb". A z drugiej strony ona chyba jest jedyną osobą, która mówi do niego po imieniu.
Nie podobała mi się natomiast postawa Luki. Powątpiewał w zdrowie Lucy. Zresztą słusznie, lecz lekarz nie powinien tak szybko tracić nadzieji.
Alex Kingston również się nie popisała, czego nie można powiedzieć o Paul Maccrane, który nie dosyć, że miał świetny scenariusz to jescze potrafił go nieżle wykorzystać. Jego rozpacz po śmierci Lucy i chęć przywrócenia jej życia... Cudo!
Po Cleo widać było, że Cartera ma gdzieś. Dosłownie. Jednak miała łzy w oczach, oznajmiając Bentonowi, że Lucy miała komplikację. Trudno tę kobietę zrozumieć, doprawdy.
Pozytywnie zdziwiła mnie scena w Doc's Magoo, gdzie personel opowiada sobie anegdotki z życia Lucy i Cartera, i jak wchodzi Chunny ze smutkiem na twarzy i mówi tylko jedno słowo "Lucy". Wszyscy zrozumieli co się stało i umilkli.
Postawa natomiast Carol była dla mnie dziwna. Nie przejeła się tym zupełnie, mimo że widziała, jak wpłyneło to na Marka, któremuna pewno przypomniałą się scena jego pobicia, również w szpitalu.
Scena Benton-Carter po operacji była wręcz wzruszająca. Carter zadaje pytanie na które w głebi duszy zna odpowiedż. Chyba jako pierwszy wypowiedział te słowa na głos.

"Lucy nie żyje, prawda?"...